Męka Pańska
W piątek szło się do kościoła samemu odprawić drogę krzyżową. W kościele cisza.
Za bytności koronazarazy nic nadzwyczajnego. Też idzie się w ciszy i w pojedynkę. „Kłaniamy Ci się, Panie Jezu Chryste, i błogosławimy Tobie, że przez Krzyż i Mękę swoją odkupiłeś świat”.
Z dzieciństwa pamiętam, że u fary pod stacjami wisiały napisane wielkimi literami, starodawne teksty stacji: „Ciężar krzyżowy bierze na ramiona zbolały Jezus, by dusza zgubiona…”. Gdy czytam, to śpiewam. Dla mnie melodia i słowa zawsze są jedno.
Przy wielkopiątkowej procesji, kiedy składa się Pana Jezusa do grobu, śpiewa się przy kołatkach Jezu Chryste, Panie miły. Nie umiem przyjąć żadnej innej pieśni w tym miejscu. Jestem głucha na wszelkie zmiany, zawsze będę słyszeć tylko tę: „Jezus, Jezus na krzyżu umiera, słońce, słońce jasność swą zawiera”. Odgłos stąpania straży, powolny rytm kroków drogi do grobu. Kołatki mają dźwięk, który przenika „do mózgu samego”.
W tłumie stare ludzie pogłębiają ostatnie tony, wraz z oddechem schodzą w dół melodii, jakby kazali dźwiękom klękać. I naraz słychać w śpiewie skargę i lament.
„Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami”.
Wierzbna niedziela
Zanim nadeszła korońska zaraza, a ludzie przy znaku krzyża mówili „w imię Ojca i Syna”, a nie „#zostań w domu”, w niedzielę palmową szło się tłumnie na nabożeństwo.
W palmową niedzielę w pierwszym roku wielkiej zarazy ksiądz zaintonował na końcu suplikacje. Niektórzy mężczyźni noszą w sobie prawdę o śpiewie i ten należał do tych, którzy śpiewają, a nie czarują głosem. „Święty Boże, Święty Mocny” – nie wiedział, co sprawił, ale poczuł, że śpiewnikowa melodia wymyka się spod kontroli umysłu i władzy znanych mu nut. Stojące w przepisowej odległości Weronka i Kołodziejka musiały zaśpiewać dziś mocniej, by tak jak zawsze połączyć się w tym śpiewie. Dzielącą je w nieludzki sposób przestrzeń wypełniły nawoływaniem od człowieka do człowieka. „Święty a Nieśmiertelny, zmjełuj się nad nami!” – oderwało się od kobiet i prośba poszła do samego Pana Boga. „Jezu, przepuść, Jezu, wysłuchaj!” – młody człowiek przy ołtarzu wahał się jeszcze przez moment, ale że był pobożny, nie mógł przeszkodzić. „O Jezu, zmiłuj się nad nami!” – podążył prosto za lekko wznoszącą się i opadającą ścieżką pieśni i już był w rzeczywistości, której nie ogarnie żaden śpiewnik. Koniec nabożeństwa.
Zmartwychwstanie Pańskie
Pieśni umierały już od jakiegoś czasu. Najpierw ubywało im zwrotek, potem pozbywano się trudnych, niezrozumiałych dodatków do śpiewnikowych nut, a ostateczną śmierć zadawało im tempo. Ani tu wziąć mocnego wdechu, ani się oprzeć na głosach gromady, która bez oddechu przestała czuć miarowość i zachwiała się w posadach. Prazasada: nie ma oddechu – nie ma pieśni. Leżą w grobie po ciężkiej męce.
Gorzkie żale i pieśni na Zmartwychwstanie nie zabrzmią właściwie nawet w najsłodszym murmurandzie, gdy je śpiewa każden sobie, nie razem, a obok siebie. Żeby to pojąć, trzeba słuchać i… usłyszeć. Trzeba zaśpiewać.
Na rezurekcję idę tam, gdzie świadectwa o Zmartwychwstaniu śpiewa się naprawdę. „Trzy Maryje poooszły” – żal i długa droga brzmi w wyraźnym glissandzie – „drogie maści niosły…”. Toczy się opowieść: pełnym, niehamowanym, własnym, niezmienionym przez żadne upiększenie głosem. Słyszę każdego z nas i wszystkich w jedności. Opowieść jest przekonująca, bo głos się niesie otwarty i prawdziwy. Tak jak mówię – a przecież, gdy potrzebuję, umiem mówić donośnie – tak śpiewam. Wdech przeistacza się w moc: „Alleluja!”
Stare ludzie pamiętają jeszcze drugie świadectwo: „Łukasz z Kleofasem, oba jednym czasem szli do miasteczka Emaus, potkał ci ich Pan Jezus. Alleluja!”
Ciotka opowiadała tę katechezę co Wielkanoc. Dlatego ją umiem. I wierzę.
Agnieszka Bernacka